Poszlismy na idealna plaze. Piaszczysta, z wysokimi palmami. Slonce w idealnym zenicie. Woda nawet sto metrow od brzegu gleboka na 1.3m. Krem z filtrem 30 uzyty. Wszystko niby idealnie, ale wrocilismy do domu obolali i czerwoni jak buraki.
Na obiad wybralismy tilapie. Ryby okazaly sie ogromne, a zupa krewetkowo-jarzynowa miala chyba poltora litra. Pysznym rybom pozostawilismy jedynie glowy, ale zupie nie podolalismy.
Za to w czasie posilku mi (R.) pod stolem podolaly komary. Naliczylem przynajmniej 24 ukaszenia na nogach, bo srodek przeciwko nim oczywiscie zostal w domku (wyszlismy tylko na chwile na obiad , a poza tym wczoraj zadnych komarow nie bylo). Na szczescie ponoc tu malarii nie ma.
Jeszcze podczas posilku przyplatal sie do nas kot syjamski (Syjam to dawna nazwa Tajlandii, wiec one stad sie wywodza), pomiauczal, pogadal, posiedzial, a kiedy skoczylem po sklepu po srodek na owady, nawert zajal moje krzeslo.
Spaleni, przejedzeni i pogryzieni (przynajmniej w polowie) stwierdzilismy, ze jeszcze musimy sie wiele nauczyc, jesli chodzi o pasywny wypoczynek.

taki widoczek z werandy