Nasz pierwszy dzien w Kyoto byl niemal idealny. Nie dosc, ze wstalismy wczesnie w miare wyspani, zjedlismy normalne sniadanie (przy stole! a nie jak to czasem bywalo – np. na podlodze) i wyszlismy zwiedzac. Pogoda byla przepiekna.
Najpierw udalismy sie na zachod, gdzie przeszlismy przez kolejny las bambusowy.

Potem wspinajac sie na gorke, doszlismy do malpek, u ktorych spedzilismy duuuzo czasu.

Pozniej powrot do miasta i pociag na poludnie – do Nary. Tam trafilismy na park, w ktorym mieszkaja dzikie jelenie.

Po dlugim spacerze, wizycie w kosciele (okazalo sie, ze protestanckim), wstapilismy do naszego ulubionego marketu po cieple parowko-szaszlyki. Pozniej, juz po ciemku pojechalismy zobaczyc sciezke 1000 czerwonych bram, by jeszcze przed 22ga (wow!) dotrzec do hostelu i zrobic sobie normalna ciepla kolacje.

Wstapilismy tez dzisiaj znowu do salonu gier dla dzieci (ostatni raz!) i mamy z niego dwie pamiatki, z czego jedna nie-calkiem-zupelnie-chciana. Chyba jednak to nie dla nas.
Japonczycy wciaz zaskakuja nas gadzetami i rozwiazaniami – od bramek biletowych na kazdym dworcu, przez co najmniej dwoch straznikow kazdej, nawet najmniejszej budowy (ktorzy mrugajacymi palkami, niczym naprowadzacze samolotow na lotniskach, pokazuja ludziom jak budowe ominac, rowniez pieszym), po male pojemniczki z musztada i keczupem, ktore idealnie rozkladaja sie na parowce, gdy tylko zegnie sie je (pojemniczki) w konkretnym miejscu!