Ludzie w drodze

W drodze jest wszystko co kochamy. Bezruch nas zabija. W drodze jest dobrze, czasem jesteśmy zmęczeni łapaniem kolejnego stopa, wtedy wybieramy rozwiązanie bardziej cywilizowane – autobus.
Po tygodniu znów wróciliśmy jak na przekór losowi do Wrocławia. Jeszcze dwanaście godzin temu wyjeżdżaliśmy z pod Monachium, a 48 godziny temu maszerowaliśmy w palącym słońcu w słoweńskiej dolinie.
Dobrymi, cudownymi ludźmi byliśmy otoczeni w czasie naszej tygodniowej podróży. Niebo przelewało się na ziemię w Polsce, Czechach, Austrii, Słowenii i Niemczech. Cuda działy się nad cudami, a anioły zeszły na ziemię. Wszystko niby przypadkowe układało się dla każdej pary podróżującej wtedy stopem w jedną logiczną układankę. Spotykaliśmy prawdziwych aniołów.
Teraz spokojnie możemy napisać, że Słowenia jest hitch-hiking friendly (przyjazna autostopowiczom). Wiele osób mówi płynnie po angielsku z brytyjskim akcentem(!). Byliśmy tym naprawdę mile zaskoczeni. Nie jest dla nas problemem „porozumieć się” z osobą, która nie mówi w żadnym nam znanym języku, ale przyjemniej zawsze poprowadzić dłuższą konwersację. Spod granicy austriacko- czeskiej do granicy austriacko-słoweńskiej zabrała nas Czeszka. Pani w średnim wieku, była autostopowiczka i wybawicielka pewnej pary z poprzednich MMA Sopot- Dubrownik. Rozmawialiśmy dla ułatwienia w języku czesko-polskim o dziwo rozumieliśmy wszystko. Jak nie można było się zrozumieć to na okrętkę, zmieniając słowa każde z nas zaczęło rozumieć. Słyszałam, że Słowaków jeszcze łatwiej zrozumieć niż Czechów, ale jeszcze nie mieliśmy okazji tego sprawdzić w praktyce.
Tak jak z Czechami łatwo złapać wspólny język, tak z Chorwatem z dostawczaka, było to mocno utrudnione. Chyba zależy to również od typu człowieka. 
Wielu Słoweńców w przeszłości podróżowało autostopem, dlatego w przeciwieństwie do Niemców (wielu z litości) bierze również autostopowiczów i dzieli się doświadczeniem i wiedzą „autostopowo- terenową”, podwozi pod „jeszcze lepsze miejsca do łapania okazji”. To jest bardzo bardzo miłe!

Trzeciego dnia w Słowenii mieliśmy zaplanowany spacer doliną ….. w Triglawskim Parku Narodowym. Jednak, żeby dojść do niej, trzeba było przejść przez parę wiosek. Krajobraz był wybitnie sielankowy. Szczerze to zazdrościliśmy ludziom tam mieszkającym takich widoków. Góry, zieleń, błękit nieba tego było nam trzeba! Jednak nasze tempo nie było oszałamiające. Długość doliny wynosi 17km. Szybko przeliczyliśmy, że musimy złapać okazję w Parku Narodowym, aby zdążyć jeszcze dziś dostać się na stację przed tunelem przez Alpy do Villach i opuścić Słowenię. Tak, aby w środę rano, a był poniedziałek, Robert mógł pójść na szkolenie w Warszawie. Idziemy okryci przed ostrym słońcem (przecież miał padać deszcz) jedzie auto! Okrycia w dłoń, pełna dyspozycja. Auto a w nim kobitka rozkłada ręce, bo ma zapakowany rower i pełno gratów. Mijaliśmy ją jeszcze dwa razy. Za drugim (byliśmy już w wiosce po drugiej stronie doliny) zatrzymała auto i podeszła nas się zapytać: dokąd? skąd? Niesamowicie sympatyczna i okazało się, że ma dziś jeszcze urodziny! Jechała całkowicie w inną stronę a nam zależało na przekroczeniu tunelu przy autostradzie. W parku Narodowym podwiózł nas busik szkolny całe 8km:) Potem stwierdziliśmy, że jest tak pięknie, że resztę przejdziemy na pieszo.