Juz za 7 godzin bedziemy siedziec w minibusie (cokolwiek ma ten rodzaj autobusu ma znaczyc) siedziec w drodze do Kambodzy. R. straszy mnie malaria, bym zjadla leki. Dobrze juz dobrze, bede dobra zona i je zjem. Skonczylismy dzis turnus opalania. W sumie na plazy w ciagu 7 dni lezelismy 2, no moze 2.5.
Dzis R. mial swoj najlepszy bilardowy strzal w zyciu. Gralismy na tarasie na drugim pietrze restauracji przy samej plazy. Biala bila wybila sie tak dokladnie, ze (cudem omijajac zamrazarke z lodami) przeleciala dwa pietra w dol i wciaz w locie, przeslizgujac sie pomiedzy niskim murkiem a stropem, spadla jeszcze poziom nizej, pod takim katem, ze zanim uderzyla o ziemie, zdolala jeszcze przeleciec przez drzwi i w rezultacie wpadla od razu gdzies do kuchni. Nikt nie zginal ani nie zostal ranny, choc niewiele brakowalo. Cala obsluga kuchni, lacznie z krzatajacymi sie w niej dziecmi, trzech kelnerow i oczywiscie jakis trans – wszyscy przerazeni spojrzeli w gore – na R., a potem wszyscy lacznie z nim zaczeli tej bili szukac…
Samym wieczorem spelnily sie jeszcze dwie male przepowiednie-prosby R.
Po pierwsze – nad naszymi glowami, przez werande, przeslizgnal sie niemal bezszelestnie duzy nietoperz. Po drugie, w barze, w ktorym codziennie wieczorem (i w nocy) puszczali wkurzajaca K. muze, ktos wlaczyl Paula – Sky and Sand.
Krotkie podsumowanie materialne pobytu na wyspie:
– podarta moskitiera (w rezultacie nieuzyta ani razu)
– wgiety obiektyw aparatu (spadl z hamaka)
– polamany parasol
– rozklejone klapki
…i wiele wiele innych, a wszystko to oczywiscie wina R.!

 i parkę sympatycznych współlokatorów