Okazalo sie, ze spoznienie sie na wlasny slub niczego nas nie nauczylo. Dzis planowalismy wstac ok.8, zjesc sniadanie (podawane w naszym hotelu – tak – hotelu!, do 10-tej), wyjsc na miasto co nieco zobaczyc i wczesnym wieczorem wrocic do domu.
To byly plany.
Obudzilismy sie o 10:10, pobieglismy na sniadanie, na ktore ledwo sie zalapalismy. Po jedzeniu wrocilismy zmeczeni do pokoju i w rezultacie wyszlismy po 12:30. Pojechalismy zwiedzic palac, ktory akurat dzis byl zamkniety, a nastepnie drugi palac, w ktorym akurat dzisiaj nie mozna bylo niemal nic wewnatrz zwiedzic. Popoludnie spedzilismy na szukaniu w najwiekszym tajlandzkim elektroniczno-komputerowym centrum handlowym jednej rzeczy… jak sie okazalo jedynej, ktorej akurat tam nie maja.
Z jednego z muzeow wyszlismy jako ostatni tuz po jego zamknieciu. Teraz jest juz po 21-ej, a my siedzimy w knajpie kolo dworca PKS na drugim koncu tego ogromnego miasta.
Dzis postanowilismy nie kupowac jeszcze biletu na jutrzejszy autobus, bo nie mozemy sobie zaufac, ze na niego zdazymy.